// afryka
Moja przygoda w Kenii
Biel zębów i zwolniony czas...
Kocham podróże i lubię pomagać. Mój wyjazd do Kenii to przypadek? Nie sądzę. Nie wierzę w przypadki. Może szaleństwo, jakkolwiek dziwnie to brzmi, bo kiedy dostałam maila z propozycją bycia opiekunką studentów na takim wyjeździe, nie wahałam się ani chwili. Zgłosiłam się od razu, wysłałam maila a później przyszła refleksja: „Co ja zrobiłam? Nie znam żadnych szczegółów.” Na szczęście organizatorzy byli bardziej przytomni i poinformowali mnie o wszystkim z detalami. Tak zaczęła się moja znajomość z Kenią, jej kulturą, piękną naturą i ludźmi.
Pierwszy wyjazd to bycie częścią grupy, wyjazd z organizacją. Za drugim razem pojechałam sama. Afryka wzywała. Skontaktowałam się z lokalną wspólnotą i kolejny raz pojechałam pomagać. Tym razem na krócej, ale równie intensywnie.
Wolontariat stomatologiczny był jednym z najbardziej intensywnych i transformujących doświadczeń w moim życiu. Choć spodziewałam się, że będzie to trudne i emocjonujące doświadczenie, rzeczywistość przerosła wszelkie wyobrażenia. Trudno wszystko opisać słowami.
Każdy dzień zaczynał się pobudką przez małpy biegające po blaszanym dachu, za oknem, po ogrodzie. One też czasami kradły jedzenie lub jakieś drobne rzeczy, więc ważne było, żeby drzwi i okna były zawsze zamknięte. Szybkie śniadanie i wyjście do pracy. Albo był to wyjazd do jednej z wiosek, gdzie na targu, na otwartej przestrzeni odbywała się drobna pomoc dentystyczna albo też było to przyjmowanie w gabinecie w lokalnym szpitalu.
Pacjenci przychodzili już od wczesnych godzin porannych – całe rodziny, dzieci, osoby starsze; często z daleka. Najczęstszym problemem była próchnica i zaawansowane infekcje. Narzędzi stomatologicznych były sporo. Były to dary z zagranicy. Warunki pracy dalekie od obecnych standardów europejskich. Często trzeba było pracować szybko, żeby zdążyć do wieczora; czasami improwizować, jednocześnie zachowując maksimum ostrożności i higieny. Zabiegi były standardowe: ekstrakcje, leczenie bólu, leczenie próchnicy, czasem edukacja na temat higieny jamy ustnej. Dla wielu była to pierwsza w życiu wizyta u dentysty. Niektórzy nie wiedzieli, co to szczoteczka i pasta. Znali tylko metodę szczotkowania za pomocą gałązki drzewa, którą gryźli i nią oczyszczali zęby.
Czasami nie było prądu i pracowało się z czołówką na głowie. Czasami brakowało wody i osoba asystująca polewała zęba pacjenta wodą ze strzykawki. Do pomocy przychodziły dwie asystentki-pielęgniarki lub studenci pielęgniarstwa z pobliskiej szkoły. Uczyliśmy się od siebie wzajemnie. Byliśmy kreatywni w usprawnianiu pracy i współpracowaniu.
Rejon, w którym pomagałam to teren plemienia Samburu i choć do tego kawałka świata dotarła cywilizacja, to wciąż mieszkają tam rdzenni Samburu, nomadzi. Przychodzili często z odległych miejsc, żeby uzyskać pomoc. Ich barwne stroje, czyli dla nas kilka chust misternie oplatających ciało i liczne koraliki, naszyjniki i bransolety na ciele kobiet i mężczyzn, robiły duże wrażenie. Trudno było się z nimi porozumieć, ale zawsze znalazł się jakiś tłumacz.
Jednym z najbardziej poruszających aspektów było zderzenie z zupełnie innym stylem życia. Ludzie, mimo wielu trudności, byli niezwykle życzliwi, otwarci i wdzięczni, zawsze mający czas. Nie to co my – biegamy wszędzie, spieszymy się. Prawdą jest to, że oni mają czas a my zegarki. A warto zatrzymać się, dać się zaprosić na herbatę i porozmawiać, poznać drugiego człowieka. W kulturze kenijskiej ogromne znaczenie ma wspólnota – nikt nie zostaje sam, a pomoc sąsiedzka jest czymś naturalnym. Ich codzienna walka o podstawowe potrzeby uczy pokory i zmienia sposób, w jaki patrzymy na własne życie. Czasami pomagał tylko uśmiech, żeby przełamać lody. Cierpliwość i elastyczność okazały się kluczowe, aby odpuszczać i działać w rytmie miejsca, w którym się znalazłam.
Wyrazem zaufania było zaproszenie na tradycyjne wesele kenijskie, czy raczej wesele w lokalnej tradycji Samburu. A mzungu, czyli „biały człowiek” był atrakcją wesela i nobilitacją dla pary młodej. Ceremonie zaczynały się o 6.00, więc trzeba było wcześnie wstać, żeby niczego nie stracić. Po oficjalnej pierwszej części z rana, wiele osób z wioski pomagało w przygotowaniu miejsca wesela, ustawianiu namiotów, stołów, zawieszaniu dekoracji i gotowaniu. Była to też okazja do rozmów na różne tematy. Druga część wesela zaczęła się po południu i trwała do wieczora. Było barwnie, wesoło, smacznie i tanecznie.
Miło było też pospacerować po okolicy, zobaczyć inną roślinność, ubrudzić nogi czerwoną ziemią, doświadczyć hałasu lokalnego targu, z zaskoczeniem przechodzić między krowami i psami na głównej drodze, zaopatrzyć się w kilka lokalnych produktów.
Odwiedziłam też (i pomogłam, na ile mogłam) dzieci w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne, Huruma Sisters. Smutny to był momentami widok, ale też wzruszający, bo siostry świetnie sobie radzą i pomagają, jak mogą każdemu porzuconemu lub choremu dziecku, często zostawianemu przed bramą. Takie „okno życia”, powiedzielibyśmy.
Ten wyjazd był niejako szkołą życia, wyjazdem w nieznane – nie tylko zawodowo, ale i emocjonalnie. Zobaczyłam, jak wielkie znaczenie może mieć taka praca, nawet jeśli nie jestem w stanie pomóc wszystkim. Wzruszające były uśmiechy dzieci po usunięciu bólu, drobne gesty wdzięczności, szczere rozmowy z mieszkańcami. Czułam, że jestem częścią czegoś większego, że choć na chwilę mogłam realnie poprawić czyjąś codzienność.
Wracając do domu, przywiozłam nie tylko wspomnienia i zdjęcia, ale przede wszystkim inne spojrzenie na świat – pełne wdzięczności za to, co mam, i większego zrozumienia dla tych, którzy zmagają się z codziennością, jakiej wielu z nas nigdy nie doświadczy. Warto mieć otwarte serce i oczy, uczyć innych i uczyć się od innych, zdobywać doświadczenie. To jest bogactwo, którego nikt nie zabierze, nie ukradnie.
Jumbo! (Cześć!)
